sobota, 20 lutego 2016

(nie)przegrywania

Staram się pisać o tym, co pozytywne, bo myślę, że tego nam wszystkim potrzeba i ja również na tym właśnie chcę skupiać się w swoim życiu. Ale kiedyś usłyszałam, że coś udaję, o czym już wspominałam. Dlatego może ten post – tak, ja też czasem przegrywam.
Jednak albo o tym szybko zapominam albo obracam w lekcję, bo słowo porażka chodzi mi po głowie od czwartku i razem z nim przebijają się tylko 2-3 zdarzenia. Może dlatego też ostatnie z nich przyjęłam z ogromnym trudem i nie wiedziałam, co z sobą zrobić. Dobrze, że w Warszawie nikt mnie nie zna, bo mój głośny płacz na ulicy w Lipnie nie przeszedł by bez echa :P. Ale są też minusy tej sytuacji - nie było nikogo, kto by mnie przytulił, gdy tak tego potrzebowałam, w tym tygodniu zostałam w stolicy sama. Co mi przyszło do głowy? Na zakupy nie zasłużyłam, słodyczy w poście nie jem… Msza! Tym bardziej, że mogłam (i chciałam) przystąpić do sakramentu Eucharystii. Jak na złość, było samo południe, w okolicy żadna się nie szykowała, dopiero o 15 z Koronką, którą zresztą uwielbiam. A że czasem lubię się nad sobą poużalać – posiedzieć samej, coś pooglądać (Sablewskiej sposób na modę, a nie coś, przyznaj się:>)... Wiedziałam, że bieganie, by mi trochę pomogło, ale nie chciało mi się wyjść z łóżka. Przeleżałam więc pół dnia, potem ruszyłam do kościoła...  I nie, nie dostałam zastrzyku energii, nie wyszłam z uśmiechem na usta. Może się uspokoiłam, ale wokół nadal było szaro, a ja wróciłam do łóżka.

Dlaczego ta porażka mnie tak zabolała? Od zawsze jestem ambitna i choć na ogół nie zależy mi na opinii innych, to gdy zrobię coś słabo, chociaż się do tego tak przygotowywałam, to jest mi przed nimi cholernie wstyd. 
W sumie nawet spodziewałam się takiego obrotu sprawy - to inny byłby dla mnie niespodzianką, ale bardzo na nią liczyłam.Bezowocnie hamowałam moje myśli, które krąży już wokół świętowania. Dlatego może tak się zawiodłam i to na samej siebie. Wiem, że muszę to zostawić, iść dalej, ale do tego potrzebowałam dnia smutku, powrotu do domu, samotnego przebiegnięcia choć kilku kilometrów, Mszy, szkoły, pracy – wszystkiego po trochu i wszystkiego w swoim czasie.

A Czytania z tamtego felernego dnia, jak zwykle mi pasowały. Bo Królowa Estera była samotna i błagała Pana: Wspomnij, Panie, pokaż się w chwili udręczenia naszego i dodaj mi odwagi. Ja na samotność nie narzekam, ale tej fizycznej obecności kogokolwiek akurat wtedy mi zabrakło. Miałam wtedy trochę pretensji do Boga, bo przecież plan był inny. Zwróciłam się do niego ze szczerą modlitwą, przeplataną żalem, bo jestem nauczona, że nie ma co tego ukrywać. Przypomniałam sobie jeden z tekstów Kasi Olubińskiej (<3), w którym pisała, że też nie wszystko rozumie, nie wie, dlaczego tak się dzieje, ale ufa. A dziś przeczytałam, że w Biblii nie bój się! pada 365 razy. Tyle, ile dni w roku, niesamowite. Jutrzejszy psalm też do tego nawołuje. Pan Bóg wiedział, jakimi tchórzami jesteśmy, że bez Niego strach może nas sparaliżować. Więc i ja się postaram. Powstanę, zawalczę, wygram. Z Nim mogę wszystko, prawda?



Może to zbyt prywatne, ale żeby nie było zbyt kolorowo i sztucznie. Zresztą i takich dni potrzeba, i z nich pewnie wyrośnie coś dobrego, na pewno będę silniejsza. A przegrywać muszę się jeszcze nauczyć, byle nie w podobnych okolicznościach :P.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz